Apacze w Polsce

indianin
indianin
Fot. pixabay.com

Ten szczep indiańskich wojowników podobno wyginął wraz z ostatnim, niejakim Winetu, synem wodza Inczu Czuny z powieści Karola Maya. To była swego czasu zarówno poczytna powieść, jak i seria miernej jakości filmów fabularnych, produkowanych, o ile mnie pamięć nie myli – w NRD. Skąd więc pomysł, że Apacze pojawili się w Polsce i to w czasie teraźniejszym?

 

Ten dość zawiły wstęp wynika pewnie z wysokiej temperatury pod bezchmurnym niebem, jaka towarzyszy mi podczas pisania tego felietonu. Ale spokojnie, mózg jeszcze mi się nie lasuje, a to dzięki zmrożonemu piwku, które w ograniczonych ilościach preferuję w taką pogodę, jest to bowiem czas letnich wojaży urlopowych. Pominę tych, których stać na wypad poza granice naszego ukochanego kraju, i którym niestraszno narazić się na grecki kryzys czy potencjalnie możliwe ataki terrorystów islamskich nad Morzem Śródziemnym w krajach islamskich. Zajmijmy się wyłącznie naszą, rodzimą turystyką i wypoczynkiem w bardziej lub mniej atrakcyjnych miejscowościach.
 
Wyjeżdżamy, bo tak każe tradycja, bo chcemy odetchnąć świeżym powietrzem, bo chcemy uciec od wielkomiejskiego gwaru, bo wreszcie szukamy kontaktu z naturą. Wszystko pięknie i ładnie, tylko skutek jakby nie ten, którego oczekiwaliśmy. Ponieważ od kilkunastu lat nie bywam w modnych, polskich kurortach, muszę się opierać na medialnych relacjach – i nadziwić się nie mogę. Zatłoczone ponad dopuszczalne normy plaże, deptaki i szlaki turystyczno-widokowe. Dalekie od średnich standardów warunki mieszkaniowe, ze szczególnym wskazaniem na pola namiotowe i biwakowe. Regionalne potrawy w drogich ponad wszelką przyzwoitość knajpkach okazują się wyrobami garmażerii, najczęściej opierających się na taniej produkcji przemysłu przetwórstwa żywieniowego. Jest jeszcze grill, koniecznie mocno zakrapiany. Jeśli do tego dodać podróż w obie strony po zatłoczonych szosach i męczących przejazdach pociągami i autobusami…
 

 
Nie, nie żebym był przeciw. Jeśli ktoś ma z tego radość, nie będę mu bronił. Ja tylko nadziwić się nie mogę, jaki w tym jest cel? Ostatnio byłem na letnim, wakacyjnym festynie, na jakie teraz jest moda. Święto gminy, święto wsi etc. Wiadomo, wydarzenie kulturalne, relaksacyjne i czasami sportowe (bo dużo zawodów – również zawodów z powodu miernoty tych zawodów). Ta kultura to z reguły trzecia liga, co i tak jest przesadą, rzekłbym nieuzasadnionym komplementem. Bo na scenie z reguły dinozaury występów estradowych. Inna sprawa, że ciekawej nowej fali też jakoś nie uświadczysz, chyba jej w ogóle nie ma, skoro dinozaury mają się dobrze. Czasami taką imprezę ratują wydarzenia kulinarne – chlebek ze swojskim smalcem i ogórkiem małosolnym, domowej roboty szarlotka, choć nie brak standardów w postaci tradycyjnie polskich hot-dogów i kiełbaski z rożna. Całość uzupełniają zabawki koszmarki, wcale nie tanie, i na które w normalnych warunkach człowiek nawet by nie spojrzał, a jeśli już, to z odrazą. Są też karuzele i huśtawki, lecz jak dla mnie trochę ryzykowne. Mam obawy, czy po imprezce na trzypiętrowej huśtawce nie czułbym się gorzej niż po imprezie mocno zakrapianej alkoholem, a być kompletnie pijanym bez kropli alkoholu, to jakoś tak niemoralnie…
 

Ktoś zapyta; no dobrze, a gdzie ci Apacze? Już wyjaśniam. Swego czasu zatrudniłem się jako złota
rączka w pewnym pałacu, pełniącym rolę hotelu turystyczno-wypoczynkowego. Na wszelki wypadek o cenach za wynajem pokoju i jedzeniu nie wspomnę. Te ceny nic wspólnego z turystyką i wypoczynkiem nie mają. Powiem, że są wręcz odstraszające. A ponieważ pałac jest mocno promowany w necie, chętnych nie brakuje. Przynajmniej do czasu, gdy zapoznają się z cennikiem. Ze wszystkich atrakcji jakie serwuje pałac, dla zwykłego śmiertelnika pozostaje… zwiedzanie. To jest całkiem darmowe. Otóż przyjeżdża sobie na parking autokar wypełniony po brzegi, a moi współpracownicy mi mówią, że Apacze przyjechali. Ponieważ nigdy nie widziałem żywego Indianina z bliska, postanowiłem się im przyjrzeć. I co widzę? Ano swojskie, polskie facjaty i w dodatku biegle gadające po naszemu. Po chwili się wyjaśniło, tylko muszę się posłużyć fonetyką zachwyconych turystów: A-pacz, jaki cudny pałac; a-pacz, jaki piękny park; a-pacz, jaki śliczny mostek nad stawem;

indianin
Fot. pixabay.com

a-pacz, jakie nieziemskie ceny za nocleg; a-pacz, jaka cena za kawę… Najbardziej jednak śmieszył mnie pewien zabieg marketingowy. Przy wejściu do pałacu umieszczano jadłospis, i a jakże, było zawsze mocno uwidocznione danie dnia. Zawsze to samo – Kucharz poleca wiejski rosół z kury domowej. Ponieważ po obowiązkowych badaniach sanepidowskich zatrudniano mnie dorywczo w kuchni jako pomoc kuchenną, szybko poznałem sekret tego wiejskiego rosołu z kury domowej. W polskiej mowie, ptactwo, na którym ów rosół się gotuje, ma oficjalną nazwę kury domowej – bez względu na to czy pochodzi z Biedronki czy z wiejskiego podwórka. Skąd więc nazwa wiejski? Ano przy pałacu jest wieś, której nazwy przez grzeczność nie zdradzę.
 
A-pacz, jaki dziwny jest ten świat…

 

Autor: Kornel Wolny

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.