Mieszkać w Bytomiu, a mieszkam od niespełna dwóch miesięcy, i nie uczestniczyć w takim wydarzeniu artystycznym jak Tosca Giacomo Pucciniego?! To był mój debiut w Operze Śląskiej w Bytomiu, oczywiście debiut na widowni. Piękna sprawa, bo i gmach opery okazały, i wnętrza przytulne, fotele wygodne, a publiczność żywiołowo reagująca na każdy moment, kiedy artyści wznoszą się na wyżyny swoich talentów.
Dałem się namówić znajomym i nie żałuję. Takich wzruszeń można doznać li tylko wtedy, gdy człowiek styka się z muzyką na żywo, z muzyką poważną zaś w szczególności. Tego nie odda żadne, nawet najbardziej wypasione urządzenie elektroniczne. Muzykę i głosy solistów nie tylko trzeba delektować słuchem, trzeba poczuć drżenie nut na własnym policzku oraz we własnym, duchowym wnętrzu. Muszą wręcz wyciskać z nas łzy wzruszenia, a na tym spektaklu takich momentów nie brakowało. Fabuła może nie jest tak istotna, tę w zasadzie powinien znać każdy, kto zetknął się z tą operą choć pobieżnie, bo artyści śpiewają w ojczystym języku Pucciniego. Mimo to reżyser (Tadeusz Bradecki) zapewnił publiczności tłumaczenie libretta na wąskim ekranie umieszczonym nad sceną, dzięki czemu widz nic nie traci z dramaturgii akcji. Scenografia (Jagna Janicka), choć skromna, pozwala bez przeszkód przenieść się w czasy Napoleona.
Już w pierwszym akcie widownia, wespół ze mną, nie mogła powstrzymać gromkich braw po arii Cavaradossiego (Maciej Komandera – tenor) Recondita armonia, i równie wzruszającej sekwencji chóru na koniec aktu. W kolejnym mogliśmy się zachwycać arią Tosci (Monika Cichocka – sopran) Vissi de’arte, za którą też otrzymała owacje na stojąco. Pierwsze dwie odsłony uzupełniał swoimi pięknymi partiami okrutny Scarpia (Aleksander Teliga – bas), którego owacyjnie żegnano po opuszczeniu kurtyny. Tenże drugi akt urozmaicił drobny incydent, kiedy to w ekspresyjnym momencie muzycznym, dyrygentowi (Warcisław Kunc) wyrzuciło z dłoni batutę na sam środek sceny, czym się w ogóle nie przejął. Ostatni akt urozmaiciła aria Cavaradosiiego E lecevan la stelle, a w chwilę później duet z Toscą Ah! Franchigia… O dolci mani. Artyści urzekli widzów, nic więc dziwnego, że publiczność długo nie chciała się rozstać z artystami, tak jakby te trzy godzinny pobytu w operze, to jeszcze stanowczo za mało na jeden wieczór.
Wtedy okazało się, że czeka nas, widzów, jeszcze jedna niespodzianka. Aleksander Teliga tego dnia obchodził zarówno 60-lecie swoich urodzin, jak i 35-lecie swojej pracy artystycznej. Było to o tyle miłe, że on również, podobnie do mnie, debiutował w Operze Śląskiej. Tyle, że on debiutował na scenie, czego mogłem mu tylko pozazdrościć. Warto dodać, że jubilat jest artystą na skalę światową i mało kto może się pochwalić tym, że na scenie mediolańskiej La Scali występował trzydzieści sześć razy, ba! koncertował w operach na wszystkich kontynentach naszego globu. Jest też laureatem wielu prestiżowych nagród, których w tak krótkim tekście nie sposób wymienić. Dodam na koniec, że obecnie karierę artystyczną dzieli z pracą pedagogiczną na Uniwersytecie Muzycznym im. Fryderyka Chopina w Białymstoku, gdzie również pełni funkcję Dyrektora Europejskiego Festiwalu Muzycznego „Gloria”. Tego wieczoru nie tylko zasypano go okolicznościowymi życzeniami ale wręcz ogrodem kwiatów.
Podsumowując – złapałem bakcyla operowego za nogi i już go nie wypuszczę. Po spektaklu muzycznym w Opolu, jakim była moniuszkowska Halka prezentowana na tle niemego filmu pod tym samym tytułem, która wywarła na mnie niesamowite wrażenie, i po Tosce Pucciniego, bez reszty zakochałem się muzyce poważnej wchłanianej bezpośrednio ze sceny. Nawet niewygodny garnitur i uwierający krawat (wiem, wiem, powinna być mucha) dają zupełnie inny, wznioślejszy wymiar samopoczucia.
Autor: Kornel Wolny