Jak odnalazłem swojego osobistego anioła

Jak odnalazłem swojego osobistego anioła

Zapamiętam drugi tydzień czerwca nie tylko ze względu na niesamowite, wręcz tropikalne upały, które wcale nie cieszyły. Zapamiętam nie tylko z powodu wojaży samochodem, od czego już niejako odwykłem.

Zapamiętam zaś szczególnie ze względu na przeżycia kulturalne w towarzystwie uroczej pary przyjaciół, którym dałem się na to wszystko namówić.

Zaczynam od Cieszyna

Zaczęło się od sobotniego wypadu do Cieszyna na Międzynarodowy Festiwal Teatralny – Bez Granic. Przyjechaliśmy na tyle wcześnie, by zachwycić się cieszyńską starówką i w kawiarnianym ogródku napić się mrożonej kawy. Tak jak byłem nastawiony sceptycznie, bo przedstawienie „Anna Frankowá” grano w oryginalnym, słowackim języku, tak już po pierwszym akcie byłem zachwycony. Po pierwsze, oglądaliśmy je bezpośrednio ze sceny, po drugie, na ekranie umieszczono tłumaczenie, po trzecie, gra Lucii Korenej i Ivana Martinka mogła zachwycić nawet takiego malkontenta jak ja.  Zainteresowała mnie również tematyka spektaklu: opowieść nastoletniej Żydówki z Holandii, która wraz z rodziną i znajomymi ukrywa się przez dwa lata w zakamuflowanej części kamienicy, w warunkach jakie trudno sobie wyobrazić, a mimo to dojrzewająca dziewczyna próbuje zorganizować sobie świat w na tyle ciekawy sposób, na ile to jest w ogóle możliwe. Niestety finał tej historii jest tragiczny. Wszystkich zadenuncjowano tuż przed wyzwoleniem i, z wyjątkiem ojca Anny, nikt nie ocalał. Ona sama zmarła na tyfus w Bergen-Belsen.

Teraz kolej na Kraków

Już we wtorek, w tym samym składzie zawitaliśmy do Krakowa. Nie mogę wyjść z podziwu, jak krakowianie radzą sobie na co dzień w poruszaniu się po mieście samochodem. Dla mnie to było wręcz ekstremalne przeżycie. Pobyt w Operze Krakowskiej również. Nowoczesna architektura z zewnątrz zachwyca, wewnątrz wieje grozą. Olbrzymia widownia i tylko dwa wąskie wejścia. Gdy jeden z aktorów zapalił ogień w taczce, pierwszy chciałem w panice uciekać do drzwi. A miałem daleko… dokładnie piętnaście rzędów. Na szczęście operetka „Kandyd” Leonarda Bernsteina była warta tego ryzyka. Jej treść bardzo trafnie określiła moja przyjaciółka: od wzniosłych idei i marzeń o wielkiej miłości, poprzez eldorado i podróże po świecie, do wózka w… supermarkecie. Piękne głosy, zachwycająca choreografia i muzyka.

A teraz Bielsko-Biała

Wreszcie trzecia odsłona. Apogeum upałów i emocji, czyli wyprawa do Bielska-Białej. I znów zachwyca starówka, i lody smakują jakby inaczej, a co najważniejsze, jest na czym oko oprzeć. Rynek, zabytkowe uliczki z knajpkami  i restauracjami, katedra, zamek, sklepiki, aż wreszcie budynek Teatru Polskiego. Prawdę powiedziawszy, wodewile nigdy jakoś mojego zachwytu nie budziły. Teraz wiem dlaczego. Nigdy wcześniej nie oglądałem ich na żywo. „Boska!” Petera Quiltera była boskim przedstawieniem. Historia „pierwszej damy opadającej skali”, o której pisano: „Pani Jenkins do perfekcji opanowała sztukę upiększania pieśni poprzez improwizowanie o ćwierć tonu poniżej lub powyżej oryginalnej melodii”, aby złagodzić fakt, iż niemiłosiernie fałszowała. W rzeczywistości to opowieść o autentycznej kobiecie, która nigdy nie miała głosu, a mimo to dała koncert w Carnegie Hall przy pełnej, trzytysięcznej widowni. Anegdota mówi, że Beata Olga Kowalska, odtwórczyni roli Florence Foster Jenkins, musiała kilka miesięcy uczyć się tak fantastycznie fałszować. A na koniec niespodzianka. Udało nam się już po spektaklu wyprosić krótki seans zdjęciowy z aktorami. O dziwo, czekał na nas cały zespół aktorski, czym, przez wrodzoną skromność, nie potrafię się nie pochwalić.

Szkoda, że sezon się kończy, gdyż ja dopiero teraz się rozkręciłem. Zatem, byle do września, choć mam jeszcze nadzieję na jakieś letnie koncerty.

Autor tekstu i zdjęć: Kornel Wolny